Życie bardzo towarzyskie cz. 1 – próba ogarnięcia tego żywiołu.

Życie bardzo towarzyskie cz. 1.

Bycie z ludźmi to nie to samo bycie wśród ludzi, ale tak czy inaczej – stare wzory budowanie towarzyskich relacji – powinny już przejść do historii. I nie – być modyfikowane, czy być bazą do wariacji na temat spotkań ze znajomymi, czy z przyjaciółmi – nie. Stare wzorce powinny zwinąć się w kłębek i zasnąć na dnie piwnicy. Opiwszy się przedtem porządnie , bo tu w zasadzie o picie i życie i bycie chodzi.

 I nie – nie neguję picia życia i bycia, ale uważam, że wypracowane przez naszą cywilizację sposoby – już nam nie służą. N, nie w 100%. Dzisiaj rozmawiałam z moim tatą, próbując odtworzyć życie towarzyskie pokolenia urodzonego w okolicy 1940 roku. Jest to o tyle ważne, że ten model prowadzenia życia towarzyskiego tylko lekko został zmodyfikowany przez kolejne pokolenia i w zasadzie, że tak powiem — szkielet tego pomysłu wspólnego spędzania czasu w sposób dla uczestników miły i rozrywkowy — zasadniczo się nie zmienił. Jeszcze.

Ale czas zmian rozmaitych teraz mamy, więc to jest apel, żeby sprawę towarzyskiej aktywności porządnie przemyśleć. Bo to, co było — nie ma sensu. Może wtedy miało, ale teraz – nie. Po pierwsze, w Polsce, a latach powojennych, a potem powiedzmy, w latach 80 tych 90 tych strasznie się piło. I to było wówczas OK. A z perspektywy wsi: wszystkie święta to mięso na stole, wino, wódeczka. Każda załatwiona sprawa – wódeczka. I wiadomo, czasy ciężkie – więc mięso na sole. U mnie na wsi dużo się polowało, w pracy u taty każde imieniny-to przez 15 – poczęstuneczek. Legalnie. Bardzo długo to było ok, a jakiś kierowca odwoził cale towarzystwo potem po domach. Rozmawiało się o pracy. Pytałam. I może trochę… plotki, takie tam lokalne wieści. Żadna tam konspiracja. Wszystkie państwowe święta, pierwsze maje, czyny społeczne-kończyły się małą wódeczką. Bicie świniaka po sąsiedzku, inwetaryzacje – mnóstwo okazji. Nie wiem, skąd oni brali na to czas?:)

No dobrze, siadało się, w czasach kryzysu-jadło dużo, bo to było ważne i miłe i się piło. Obowiązkowo. I – to jest dość kluczowe — przez te liczne drobne i niedrobne okazje robiło się siatkę znajomości, dzięki którym załatwiało się różne życiowe sprawy. Trzeba pamiętać, że nie każdy miał telefon i jak się człowiek z człowiekiem nie spotkał, to niczego nie dogadał. A jak już się spotkał to ((na zdrowie etc…) Pamiętam sylwestry domowe moich rodziców, słuchane zza zamkniętych drzwi, bo dzieciaki nie piły, wiadomo — było z tańcami (gitara w ruch, albo kaseciak), z gorzkimi żalami nad ranem (tu Okudżawa i Kaczmarski aktywował głębię tęsknot), z omawianiem przypadków życiowych.

Szły eleganckie grzańce zimą takie na piwie i z koglem-moglem (ekskluzywnie), oraz grogi. I samogon, rzecz jasna. Ale to na co dzień, nie od takiego święta przecież. I towarzystwo było raczej zgrane, stabilne w miarę, niezmienne ale … ile można?

 ***

 Tata wspomina młodość z sentymentem, wątrobę ma w nie najlepszym stanie, a świat przez to picie, i posiadówki przy zastawionych stołach chyba nie stał się fajniejszy, ale może ludzie mieli swoją pauzę od rzeczywistości Nie chce oceniać Chcę zapytać — jak teraz spędzamy czas razem. Towarzysko. Co robimy. Czy rozmawiamy ze sobą…szczerze? Od środka. A jeśli tak to…. więcej w dźwięku.

 *** kawę można postawić tędy https://buycoffee.to/dziennik.zmian

muz https://www.purple-planet.com fot. polona.pl

Smak. Neurogastronomia. Szukanie guza.

Smak. Neurogastronomia. Szukanie guza.

Neurogastronomia. Neurogatronomia, ale to brzmi…. Ale smakuje dobrze, jeśli ktoś lubi nieoczywiste ścieżki dosyć oczywistych nauk. Te ścieżki są rozwojowe. Jeśli twoim zdaniem fizyka kwantowa skręca w podjrzaną dzielnicę – to mówię CI idź tam. Będzie ciekawie. Może nabijesz sobie guza, ale wreszcie zrozumieć, w jakim mieszkasz mieście!

No dobrze… Smak  – smak smak pozostaje po spotkaniach. Niesmak czasem, albo słodkie drżenie w sercu. Różnie. Czerwony sos został po szakszuce, a dodany do spaghetti przypomniał nastrój rozmowy przy śniadaniu. Miły. Smaki są jak kotwice dla łodzi z żywymi wspomnieniami, tymi kapsułami czasu…jesz i wiesz. Jesz i czujesz. Do dziś znam mieszkania, które pachną tak, jakby właśnie moja Babcia robiła tu swoje flagowe ciasteczka. Orzechowe. Nigdy nie zapytałam o przepis. Żal. Więc staję w cudzych drzwiach i zaciągam się głęboko. A jest taka nowa nauka – neurogastronomia. Serio! Łączy antropologię i neurologię, psychologię, biochemię, bromatologię, biologię molekularną (receptory smaki i węchu). A Twój smak gdzie Cię prowadzi? Do kogo?

Rozwój neurogastronomii zarówno z naukowego, jak i zdrowotnego punktu widzenia – to bardzo fajne sprawa. Ma służyć „polepszenia jakości ludzkiego życia oraz szerzeniu wiedzy na temat zależności między pobudzaniem różnych obszarów mózgu, odczuwaniem doznań smakowych, a tym, co jemy, jak jemy, dlaczego smakuje nam – lub nie – to, co jemy.” )— I czy tylko mi pachnie tu trochę też sztuczną inteligencją, stymulacją smakową, węchową, oraz możliwością zmiany szlachetnej idei w (po prostu) pieniądz? Przy okazji polecam fragment „W stronę Swanna” Prousta, ten z ciastkami – magdalenkami. Bowiem badam ten aspekt smaku… przy każdej możliwej okazji 🙂

W pierwszej części powieści Marcela Prousta, W stronę Swanna, znajduje się taki fragment: