I tak oto słońce zostaje we włosach, muska szkielety (ryb), kładzie się na ręczniku, zostaje w butach. Potem można jeszcze słońce wysypać z kieszeni, ale to jeszcze nie jest ten etap…
Lecz czy dzisiejszy zachód słońca już obejrzany? A przetrawiony? A pojęty w niepojętości swojej? Pytam, bo całkiem niedawno pędziłam za czerwoną kulką po plaży i….
Posłuchaj.
Nie zawsze umiemy obchodzić się z zachodem słońca. Kiedy widzę wczasowiczów, turystów, podróżników ustawiających palce w gaście: mam cię słonce, ty malutka kulko! – to się smucę.
Biegają za tą kulką w tę i z powrotem, a tymczasem warstwa świata dziennego przeistacza się w warstwę świata nocnego. Bo zachód słońca, to nie tylko ta cudownie czerwona kula, to cały masa przemian, transformacji i tajemnic. Temu nie można zrobić zdjęcia, a film i tak zawsze wyjdzie za płasko. Temu trzeba się poddać. Dać sobie czas. Z tym że oczywiście afrykańskie zachody zapadają biegusiem, wiadomo. Ale w Polsce… mamy czas na obserwowanie zagęszczania się powietrza, fanfaronady kolorów, zmian temperatury. I powolnego wygasania pod tym piecem. Nad wodą (każdą) jest to jeszcze ciekawsze, bo woda ulega oraz podlega zachodowi słońca Zatem – w wyczekiwaniu kolejnych zachodów – pozostaję z nadzieją, że w niemym (niemym, podkreślam) zachwycie – całe narody wkrótce będą się spokojnie gapić w słońce, a potem: oddawać wzajemnym zapewnieniom o wielkim szczęściu natury społecznej i osobistej, i każdej innej. Tak, nadchodzą wielkie zmiany.