Już mu życie obrzydło. Spieszno mu — pisze — zdrowie i życie położyć za wiarę świętą, za którą umrzeć każdy poczciwy ma mieć sobie za największe szczęście… I w kilka wierszy potem, donosząc o stracie kucharza, mówi: „O kucharza abym nie miał być żałosnym, to niepodobna… Boć to nasze tylko na tym świecie, co zjemy dobrze i smaczno”… Oto nieodrodny szlachcic swojego wieku!
Niecodzienne i codzienne rzeczy dzieją się w Chruścielu, choć na żadnej porządnej mapie tej wsi nie znajdziemy, to każdy chyba tędy przejeżdżał. Kiedyś, lub całkiem niedawno. Wprawdzie już z pierwszych stron książki wiadomo, że „Chruściel zadupiem strasznym był. Bez asfaltu. Bez miejsca na mapie. Bez kościoła. Autobusu. Bez klubu prasy i książki „Ruch” nawet” – posiadał jednak swojską historię i barwnych mieszkańców funkcjonujących iście po chruścielsku, miał także narratora, który to życie chruścielskie uwiecznił. Książka napisana została językiem prostym, miejscami dosadnym, stylizowanym na wiejskość, lecz nie pozbawionym subtelnej gładkości literackiej, podkręconej rubasznością. Niezła mikstura.
Akcja zaś ukazuje czytelnikowi wszystkich ‘chruścielskich’, grzeszących wprawdzie skłonnością do bimberku, ale nie grzeszących brakiem wyobraźni i otwartości na to, co życie i co śmierć nieść może. A życie tu toczy się wartko, realia przypominają przełom lat 60 – 70 tych ubiegłego wieku, są tu i partyjni, rozdający łaski i różne PRL-owskie absurdy, śmieszne i straszne zarazem. Do miasteczka jeździ się tylko po ważniejsze sprawunki, bo i tak na miejscu cuda-nie-widy dziać się potrafią. Mamy na przykład wątek sklepiku wiejskiego, zamykanego po każdorazowym odkryciu manka, dostarczającego rozrywki chłopom po robocie. Mamy też opis szkoły, wychowującej nowe pokolenia, a i starym – przysparzającej silnych emocji. Nauczyciele pragnąc przyśpieszyć ‘cywilizowanie’ się mieszkańców, wywołują różne mniejsze i większe kłopoty. Piękna oraz jak najbardziej prawdziwa jest scena ze szkolnej wieczernicy, podczas której harcerze mieli uczcić pamięć powstańca, którego istnienie w końcu staje pod znakiem zapytania, a do tego wojenne wspomnienia okazują się zupełnie nie po partyjnej myśli. Nie patriotyczne nawet! Historia własna dziarsko i niekontrolowanie zeszła z piedestału, a szkolną wieczernicę zakończyła malownicza katastrofa.
I ja też w kuchni czuję taką obezwładniającą bezradność, pochylając się delikatnie nad patelnią – kamienieję. Zapominam co było pierwsze, a co drugie, oraz w ogóle po co to wszystko.
Jestem Boginią Ziemią i nie leży w mojej naturze kontemplowanie dna jakiegokolwiek garnka.
Pożywienie znajduję w esencji bycia. I nie umiem tego ugotować.